niedziela, 5 maja 2013

Dzwonnik z Tauzena

Dziś będzie o rybie brzydkiej, ale i fascynującej. Zresztą, jak wiadomo, brzydota jest czymś co trudno sprecyzować. A i kanony piękna się zmieniają. Weźmy na przykład taką Mae West. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych jej zdjęcia młodzi Amerykanie płci męskiej wieszali nad swoimi łóżkami od Alcatraz po Rammstein. Jej imieniem nazwano nadmuchiwane kamizelki, które uratowały od utonięcia wielu pilotów w czasie II wojny światowej. A jak wyglądała ta Piękna Mae? Hm.

Coś co kiedyś było piękne dziś jest co najwyżej przeciętne. Nawiasem mówiąc powyższa fotografia w 1927 roku uchodziła pewnie w swoich czasach za zdjęcie pornograficzne. Chociaż wygolona pacha Mae zasługuje na uznanie za odwagę, bo wówczas musiano do tego celu pewnie używać brzytwy... Ale co ciekawe zasada "piękne kiedyś - brzydkie dziś" działa także w drugą stronę. Na przykład Quasimodo. W latach trzydziestych widzowie, którzy się wybrali na "Dzwonnika z Notre Damme" odwracali od ekranu z obrzydzenia wzrok. A jak my dziś patrzymy na Quasimodo? 
Piękny nie jest. To fakt. Ale żeby odpychał? O wiele bardziej odpychający jest Sylwester Stallone w finałowej scenie "Rocky'ego II":


A Tom Cruise za pocałunek którego miliony kobiet skoczyłyby w ogień lub co gorsza zostały scjentolożkami? W Vanilla Sky traci sporo ze swej chłopięcej urody...
W tym kontekście poczciwego Quasimodo można nazwać co najwyżej  "brzydalem". Nawiasem mówiąc koleżanka po zobaczeniu w kinie "Vanilla Sky" poszła po seansie do kasy i zażądała zwrotu pieniędzy za bilet mówiąc, że "przecież zapłaciła za zobaczenie ładnego Toma Cruise'a".

Jak wspomniałem mój salarius to brzydal. Po raz pierwszy zobaczyłem go w zaprzyjaźnionym sklepie akwarystycznym. Już wtedy przyciągnął moją uwagę. I strzeliłem mu dwa zdjęcia. 


Nieco później w moim akwarium pojawiła się nowa generacja glonów. France nie dawały się łatwo eksterminować szmatką. Włosiaste, obrzydliwe gluty przywierały do skały z całej siły i każdego dnia było ich więcej. Po krótkiej wymianie maili z zaprzyjaźnionym hodowcą dowiedziałem się, że Salarius żywi się właśnie takimi glonami i bez problemu rozwiąże mój problem. Na moje pytanie, czy problemu owego nie można by powierzyć komuś ładniejszemu Szymek odparł poważnie: "Można by było. Kup sobie dolabriferę." Nazwa była rodzaju żeńskiego i brzmiała ładnie, więc spodziewałem się czegoś takiego:


Niestety, ujrzałem w Googlach zgoła inny obraz. Dolabrifera to morski ślimak wielkości pięści dorosłego człowieka. A! I rzeczywiście wyróżnia się wyglądem na tle innych mieszkańców rafy. Wyjątkowo nieatrakcyjnym kolorem. W dotyku przypomina natomiast odpustowego, glutowatego pająka, którym się rzuca o szybę i który powoli staczając się pozostawia po sobie tłusty ślad niezawodnie doprowadzający do szału matkę/żonę/kochankę (niepotrzebne skreślić)



A zatem wybór pomiędzy salariusem, a dolabriferą przypominał wybór między kiłą, a rzeżączką. Wybrałem Salariusa. I szybko przekonałem się, że dobrze zrobiłem. Ślimak wlecze się po akwarium, je i sra. Jego interaktywność jest co najmniej dyskusyjna. Tymczasem Quasimodo patrzy. Tak - patrzy. Właściciele Salariusów często twierdzą, że to nie oni obserwują te ryby, lecz jest dokładnie odwrotnie . Mój Quasimodo uwielbia opierać się torsem o kolonię zoanthusów i traktując je jak parapet, po prostu wygląda przez okno, jak czyni to wiele psów w śląskich familokach:

I choć zabrzmi to może nieco dziwnie, z oczu Quasimodo bije inteligencja. Może to zwyczajna biologia, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pewnego dnia mój Salarius nagle coś do mnie powie wypuszczając z pyska bańki powietrza. 

Ryby te mają jeszcze jedną ciekawą cechę - otóż niczym kameleony potrafią poruszać niezależnie od siebie gałkami ocznymi i tak jak one umieją dostosować do otoczenia swoją barwę:
Quasimodo właściwie nie pływa. To znaczy oczywiście przemieszcza się przy pomocy płetw, ale nie po to by unosić się w toni niczym błazenek. Salarius najbardziej lubi siedzieć, albo leżeć. Również w cieniu parzących ramion euphylii:
No i najważniejsze: w ciągu zaledwie dwóch tygodni Quasimodo rozprawił się z większością glonów. W niektórych miejscach swojej działalności pozostawił znaki wyglądające niemal dokładnie jak ślady po szmince na policzku. Zadziwiająco ludzki jest Quasimodo... kto wie, może wśród splątanych ramion euphylii chowa napisane płetwą sonety?




niedziela, 24 marca 2013

Londyńska mgła i miłość do Alfy Romeo

Znajomy wędkarz wyznał mi kiedyś: "Gdyby to łowienie mnie tak nie odprężało jak ja bym tym pierd....ął! Z prowadzeniem akwarium morskiego jest chyba podobnie. Sam nie wiem komu polecić to hobby. Flegmatyk i leń mógłby się sprawdzić nieźle, bo w dobrze założonym zbiorniku nie należy zbyt często grzebać. Więcej - podobno większość kłopotów z akwariami morskimi bierze się z niecierpliwości ich posiadaczy, którzy ciągle coś w środku zmieniają, ustawiają, poprawiają i dodają. Z drugiej strony jeśli coś się w zbiorniku (szczególnie mniejszym, takim jak mój) chrzani, to w przypadku rafy dzieje się to nader gwałtownie i czasem szybka reakcja jest konieczna.

A zatem odpowiedzmy sobie na zajebiście ważne pytanie: rafa w domu relaksuje czy frustruje?

Chyba jedno i drugie.

W piątek kupiłem nowy piasek do akwarium. Stary był zagloniony i jak na mój gust zbyt drobny. Radość z nowego zakupu wypełniła mnie po brzegi...Podobnie jak mgła moje akwarium po wsypaniu piasku.

Jak się okazuje dzięki akwarium można sobie zafundować na biurku nie tylko kawałek indonezyjskiej rafy, ale również klimat wiktoriańskiego Londynu. Zerkałem nawet bojaźliwie przez szybkę szukając znajomej sylwetki Kuby Rozpruwacza...
Zamiast niej dostrzegłem nieco zdziwione wachlarze rurówek, którym najwyraźniej mgła się spodobała...
Przez kolejne godziny chodziłem wściekły na cały świat. Tylko idiota nie przepłukuje piasku przez wsypaniem go do akwarium. Ale wieczorem mgła się podniosła i ... wyjrzał aktyniczny księżyc w blasku którego kąpał się (dosłownie) nowy koral.


Jest piękny. Nie mogłem oderwać wzroku od falującego, fosforyzującego poletka. 

Podsumowując: akwarystyka morska jest jak miłość do Alfy Romeo. Generalnie czujesz wściekłość, bo większość czasu spędzasz u mechanika. Właściwie to widujesz go częściej niż własną żonę, wiesz jaką kawę pije i po ilości smaru za jego paznokciami bezbłędnie odczytujesz jego nastrój. Ale czasem, bardzo krótko, wszystko działa i wtedy... jesteś w niebie. Tak własnie mam z moją rafą. A sklep akwarystyczny w którym się zaopatruję poznałem nader dobrze. Byłem tam nawet w toalecie (miałem wrażenie, że w każdej chwili może mnie ugryźć w dupę barakuda). Znam pracownika i właściciela na tyle dobrze, że pozwalają mi tam czasem wtargnąć z aparatem (nie do toalety) i robić zdjęcia swoim zwierzętom. Oto efekt ostatnich łówów:
 Mała rozgwiazda zwana starletką. I pomyśleć, że niektórzy karmią nimi krewetki...
Krab z półprzymkniętymi, nader ludzkimi oczami...
 Kolejna starletka zrywająca się do lotu...
 ...ale tak naprawdę pełznąca po szybie.
 Morskie zwierzę przypominające pustynnego czerwia. A tymczasem to tylko jedna łapa rozgwiazdy.
 Koralowiec. Po prostu koralowiec.
 Rurówki grubości palca.
 Nieśmiały krab wkładający na siebie wszystko co znajdzie w akwarium. Czyli morska wersja Wiedźmy Ple-Ple.
 I jeszcze jedna starletka machająca mi łapką.
 Ryba. Zdjęcie popsuła mi brudna szyba.
 Toaleta w sklepie. Żart.
 Te kolory są prawdziwe. I naprawdę odbijają się w bąbelkach.

Na koniec prośba: Kochani Czytelnicy mojego bloga - komentujcie, komentujcie i jeszcze raz komentujcie. Dzięki Wam będę wiedział w którą stronę iść :)

niedziela, 17 marca 2013

Romeo i Julia zdechli z pragnienia.

Miłosna historia opisana przez Szekspira inspiruje i wzrusza po dziś dzień. Jest również doskonałym materiałem na musical. Bardziej lub mniej udany oczywiście. W przypadku "West Side Story" możemy mówić o sukcesie, choć nie polecam oglądania filmu z 1961. Zestarzał się dużo bardziej spektakularnie niż Don Johnson. Z kolei "Romeo i Julia" z 1996 roku może się podobać...oczywiście jeśli będziemy mieć świadomość, że przez kolejne dwie godziny będziemy oglądać Leonardo Di Caprio mówiącego wierszem. W sumie to gorsze niż śpiewająca Nicole Kidman w "Moulin Rouge".
A jednak opowieść o czystej miłości dwojga ludzi, którzy nie mogą być razem, bo urodzili się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie nadal przemawia do naszej świadomości.

I dlatego moje pierwsze dwa błazenki nazwałem imionami Romeo i Julia.

Nie wiedziałem jak bliski jestem prawdy. Nie był to ani odpowiedni czas ani miejsce.

W 2003 na ekranach kin ukazał się film animowany "Gdzie jest Nemo?", który za jednym zamachem uratował od bankructwa podupadający koncern Disneya, uczynił ze Steve'a Jobsa (wówczas współwłaściciela studia animacji Pixar) multimilonera , a z błazenka najpopularniejszą morską rybę akwariową. I nic dziwnego, bo Nemo czy wesoły, czy wściekły sympatyczną mordę ma.



W ubiegły weekend kupiłem dwa błazenki. Niestety, kiedy wpuściłem je do akwarium trochę się rozczarowałem, bo jednak różniły się od kreskówkowego Nemo. Nie chciały ze sobą rozmawiać poruszając ustami, w których ku mojemu zaskoczeniu nie było zębów. Poza tym miały zwykłe rybie pyszczki, a kiedy podtykałem im pod nos pierwszą stronę "Wyborczej" nie chciały podpłynąć do szyby, żeby trochę poczytać. A przecież w filmie umiały nauczyć się na pamięć adresu w Sydney wypisanego niechlujnie flamastrem na masce do nurkowania...

Jak miało się okazać nie wiedziałem innych ważnych rzeczy o błazenkach.

Miliony Nemo poświęciło życie (w właściwie ich życie zostało poświęcone przez kogoś nadzorującegobadania w laboratorium) by udało się stworzyć gatunek przeciwpancerny - taki którego nie trzeba odławiać prosto z rafy, tylko wyhodować w niewoli jak krowę Mućkę. Takie są właśnie błazenki dostępne w sklepach zoologicznych - kuloodporne. Wróćmy do filmu, na którym wyraźnie widać jak Nemo i jego Tata wielokrotnie zmieniają otoczenie - są w morzu, w akwarium, potem w dziobie pelikana... i znowu w morzu.  Uznając, że moja parka zniesie wszystko niczym gupik żyjący w klozetowym syfonie wrzuciłem błazenki prosto do baniaka nie bawiąc się w aklimatyzowanie ich, to znaczy stopniowe wlewanie do woreczków, w których przyjechały wody z akwarium. Było "chlup" i już.

Początkowo Romeo i Julii się podobało. Ryby jadły, pływały, goniły się. Niestety, kilka godzin później stały się bardziej statyczne i trzymały się blisko powierzchni. Rano znalazły się jeszcze wyżej. W rybim niebie. Po raz kolejny okazuje się, że trzeba czytać. NIGDY nie można ŻADNEGO stworzenia tak wrzucać do akwarium morskiego, bo w ten sposób fundujemy mu szok osmotyczny. Zesolenie wody w sklepie różni się z reguły od tego jakie mamy u siebie w baniaku. U mnie różnica była spora Skutkiem szoku jest porażenie gruczołów odpowiedzialnych za przyswajanie wody i ryba ... umiera z pragnienia w akwarium pełnym wody.



Romeo i Julia zginęli z moich rąk. Pocieszam się, że chociaż może nie była to nieszczęśliwa miłość. Pewnie nie zdążyli się dobrze poznać. A może to była to Roma i Julian?  A może co gorsza Romeo i Julian? I właściwie dlaczego "co gorsza"? Nie, w temat związków partnerskich na tym blogu nie wejdę.


poniedziałek, 4 marca 2013

Rafowe mandingo

Walka na śmierć i życie. Spocone ciała obejmujące się w śmiertelnym uścisku. Chyba najmocniejsza scena najnowszego filmu Quentina Tarantino "Django"
Zwycięzca może być tylko jeden. Ten, kto pokona przeciwnika dostanie w nagrodę młotek, którym będzie musiał rozwalić łeb przeciwnikowi. Ale za to otrzyma go z rąk samego Leonardo di Caprio:
Widziałem "Django" już dwukrotnie, lecz nie przypuszczałem, że pewnego dnia zobaczę taką walkę na własne oczy. A zaczęło się dość niewinnie.

Tak dobrze jeszcze nie było. Poważnie. Brak glonów, przejrzysta woda, szczęśliwe korale, rozwinięte rurówki - po prostu słonoakwaryjny Eden. Aby położyć wisienkę na szczycie tego tortu, postanowiłem dokupić drugiego kraba. Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że kiedyś w akwarium mieszkał  Reksio, który został zamęczony przez innego kraba - Bercika. Pomyślałem sobie, że tak naprawdę Bercik nie jest z natury zły, że drzemie w nim pierwiastek dobra, że nie jest inkarnacją Hitlera. 

Myliłem się. Kiedy umieściłem w w zbiorniku kolejnego pustelnika - o imieniu świadczącym o niewątpliwej inteligencji i kreatywności właściciela - Reksio II, Bercik pojawił się znikąd i natychmiast ruszył w stronę biedaka przebierając szybko odnóżami i kłapiąc szczypcami. 


Widziałem już różne rodzaje powitań. To należało do najgorętszych. Bo witającemu bardzo zależało do dojściu do deseru, czyli wydarciu Reksiowi II jego muszli. To prawda, Reksio II ma domek ładny i większy niż Bercik. Ale sam też jest większy. Byłem pewien, że odgoni upierdliwca. A tymczasem nowy krab w akwarium okazał się równie dupowaty jak jego poprzednik. Schował się do skorupy. A Bercik robił wszystko, by go z niej wyrwać, zamordować i obrabować. 


Walka na śmierć i życie trwała cały wieczór i noc. Wielokrotnie próbowałem rozdzielić towarzystwo, ale Bercik z uporem maniaka wpijał się w muszlę Reksia II. Ostatni raz taki amok w oczach widziałem podczas uroczystego otwarcia Zary w Silesia City Center. Na nic zdało się transportowanie Reksia na szczyt skały. Bercik wspinał się na nią w tempie godnym Krzysztofa Wielickiego i natychmiast strącał swoją ofiarę w przepaść, a potem zbiegał do niej i wpychał wygłodniałymi ruchami szczypce w nie swoją muszlę. Moja żona stwierdziła, że "widocznie natura tak chce". Gówno prawda. Drugiego dnia po południu wpadłem na pewien pomysł i stałem się dla Reksia tym kim Dr Schulz dla niewolnika Django. Przecież moje akwarium ma jeszcze jedną komorę w której pracuje odpieniacz! Miejsca nie ma w niej może zbyt wiele, ale dla kraba wystarczy. Żarcia ma tam pod dostatkiem, a przynajmniej zostawi w spokoju Reksia II. I tak Bercik trafił do karceru.
Jeśli ktoś szuka kraba na dnie to nie docenia Bercika. Cholernik postanowił wydostać się z pierdla czepiając się czarnego silikonu. I doszedł całkiem wysoko. Nie sądziłem, że krabia morda może wyrażać złość i determinację. Dopóki nie zrobiłem zdjęć makro:


Jestem z siebie dumny, że nie poszedłem na łatwiznę i nie podałem zwycięzcy młotka. Nie będę też dręczył Bercika w kazamartach po wieczność. Za dwa tygodnie przełożę go z powrotem na rafę. Do tego czasu Reksio II powinien przyjść do siebie. A jeśli nadal będzie dupowaty... no to cóż...niech wygra lepszy.




środa, 27 lutego 2013

Parasolki z Wormburga

Ostatnio zauważyłem, że lubię wszystko co jest rurowe. Przepadam za rurkami z kremem. "Dzwony rurowe" Oldfielda to jedna z moich ukochanych płyt. Odę Kamila Durczoka do niejakiego Rurka oglądałem wielokrotnie i za każdym razem mnie bawiła. W okresie pacholęcym uwielbiałem to co Mickey Rourke robił w filmie "9 i 1/2 Tygodnia"z pępkiem Kim Basinger. A teraz jestem zafascynowany rurówkami w moim akwarium. Wyglądają jak kwiaty...
...tymczasem są zwyczajnymi robalami. Język polski jest dla tych stworzeń wyjątkowo łaskawy i maskuje ich robaczywość. Anglosasi są bardziej dosłowni. Rurówka to po angielsku "tube worm", czyli rurorobak. Robal właściwy mieści się wewnątrz łodygi, która tak naprawdę jest rodzajem pancerzyka zbudowanym z niezwykle apetycznej mieszaniny piasku i robaczej śliny. Tak naprawdę rurówka jest bardzo niedalekim kuzynem tego przystojniaka:


Przypominająca delikatne łodyżki korona rurówki zapewnia jej pożywienie. Drobniutkie włoski wyłapują z wody wszystko co da się zjeść i pozwalają przeżyć robalowi. Moje rurówki są dość płochliwe na skutek ciężkiej nerwicy, w które wpędza je wygłodniała Brunhilda. Jednaki są szybsze niż krewecie szczypce i potrafią schować swoje parasolki w ułamku sekundy. Co ciekawe, reagują też tak na światło mojej lampy błyskowej, więc pewnie posiadają coś w rodzaju prymitywnych oczu.
Rurówki są na swój sposób piękne i spełniają w akwarium morskim jeszcze jedną pożyteczną rolę: obserwacja nawet niewielkiej kolonii może nam wiele powiedzieć o jakości wody w akwarium bez konieczności przeprowadzania skomplikowanych testów. Przekonałem się o tym na własnej skórze. W okresie poprzedzającym atak glonów i w czasie niego rurówki były mało rozwinięte i płochliwe. Kilka z nich straciło nawet parasolki. A teraz?



Niech 27 lutego będzie zatem Międzynarodowym Dniem Rurówki!


niedziela, 24 lutego 2013

Lizanko przez szybkę

Akwarium powoli dochodzi do siebie. Nadal leję codziennie do środka wódkę i być może dlatego żywa obsada sprawia wrażenie bardzo zadowolonej. Samorodki korali wyrastają ze skały jak gupie, ślimaki cwałują po piasku jak mustangi, którym ktoś przy pomocy chirurgicznego zabiegu zablokował na stałe mózgowy ośrodek przyjemności w pozycji "ON", a Czesław Krewetka ślini się, kiedy widzi, gdy zbliżam się do akwarum z flaszką w dłoni. No i jest jeszcze druga kreweta zwana przeze mnie Brunchildą. Wielka, paskudna i niesubtelna zgodnie z opisem powinna prowadzić nocny tryb życia. Cóż z tego, skoro widzę ją ciągle podrygującą na piasku w dzień. Pewnie nabrała śmiałości po wódce...

W sobotę zostawiłem swoją wesołą gromadkę samą sobie i wyruszyłem do znajomego sklepu na polowanie. A że na powrót moich koralowców do zbiornika jest zdecydowanie za wcześnie, postanowiłem popodziwiać sklepowe okazy i przy okazji podszlifować swoje umiejętności w fotografowaniu akwariów. Szybko okazało się, że nie mam czego szlifować. Z ponad stu dwudziestu klatek mogę bez wstydu opublikować tylko kilka. Chyba łatwiej byłoby robić zdjęcia gołym babom niż krabom. Przynajmniej nie uciekałyby tak chyżo z kadru.

Poniżej efekt mojego polowania.