czwartek, 6 marca 2014

Godzilla i śmieciarz

Chociaż język polski jest niezwykle bogaty, to jak uczy nas doświadczenie większość emocji wynikających ze spontanicznego kontaktu z naturą potrafimy opisać przy pomocy jednego, ale jakże pojemnego słowa. Co mówią Polacy patrząc na Wielki Kanion? „O k….wa…” To samo dotyczy plaż  Goa i adriatyckiego wybrzeża Chorwacji.  Wyobraźmy sobie, że pan Marian właśnie zakończył grilowanie i wszedł do morza bez odpowiedniego obuwia („szwagier, ja nie wejdę?”). Już za chwilę słychać znajome słowo. Tyle, że tym razem nie ma w nim bezgranicznego podziwu dla Przyrody i Kręgu Życia. Słychać ból i igły. Koleś wszedł na jeżowca. Ma problem.


Jeżowce zaliczają się do szkarłupni i już tylko ten fakt sprawia, że te stworzenia mają kiepski PR. No bo czy słowo „szkarłupień” kojarzy się z czymś przyjemnym? Choć trzeba przyznać, że niektóre gatunki posiadają milsze nazwy: na przykład Diadema… zostańmy przy niej. Kupiłem ją za 45 złotych w listopadzie. Była malutka. Razem z kolcami liczyła nie więcej niż trzy centymetry średnicy. Uznałem, że moje akwarium po prostu potrzebuje jeżowca. Kilka miesięcy później przekonałem się, że do zbiornika tej wielkości Diadema pasuje równie dobrze jak Godzilla do Tokio. Niby wszystko jest na miejscu i zgodnie z tradycją, ale jednak widać, że ktoś tu troszeczkę przeszkadza. 



Jeżowiec początkowo ginął w szczelinach rafy. I chociaż tego nie widziałem żarł, żarł i żarł. Aż pewnego niedzielnego poranka wreszcie wyszedł. Przyznacie, pięknej buzi nie ma.


Kilka dni później zobaczyłem, że Diadema znosi jajka. Uznałem, że stał się cud i coś mi się nareszcie w akwarium rozmnożyło. Zadzwoniłem z radosną wiadomością do Akwa Świata. Po krótkiej konsultacji okazało się, że to nie jajka, ale … kupy. Wszystkie identycznej wielkości i o bardzo regularnym kształcie.

Z powyższego opisu można by wywnioskować, że jeżowiec tylko je, sra i rośnie. Nie mogę być tak jednostronny w ocenie: przecież on jeszcze żądli! Wróćmy do Chorwacji i pana Mariana, który nastąpił gołą nogą na jeżowca i natychmiast przetrzeźwiał. Jeśli miał pecha i wlazł na Diademę kolce wbiły się w stopę i natychmiast złamały w ranie, bo są niezwykle kruche. I puste w środku. No, może nie do końca. Wypełnia je odrobina trucizny, która powoduje opuchliznę i straszny ból. Pana Mariana czeka interwencja chirurga. Ale to potem. Wcześniej trzeba polać ranę gorącą wodą, żeby zneutralizować toksynę. Woda powinna być BARDZO gorąca.


Nie wlazłem nigdy na jeżowca. W końcu nieczęsto wkładam nogę do swojego akwarium. Ale w miarę gdy Diadema rosła jakiekolwiek prace wewnątrz zbiornika sprawiały coraz większe problemy. I wreszcie pewnego dnia czyszcząc szybę nie zauważyłem drania. Ukłułem się w palec. Natychmiast wykrzyczałem Polskie Słowo Zachwytu. Palec spuchł i bolał przez godzinę. Żona się śmiała. Dzieci też. Obłamałem francy kolce. Następnego dnia śmiali się koledzy z Akwa Świata, bo obłamanie kolców Diademie (dla niej bezbolesne) powoduje, że te które odrastają są jeszcze dłuższe. W pewnym momencie jeżowiec zaczął dominować w akwarium:


Nie chodziło nawet o niebezpieczeństwo użądlenia, ale o to, że Diadema przewracała koralowce, łaziła po nich, drażniła i denerwowała. Wreszcie zdecydowałem się na oddanie jej do sklepu. Wcześniej wystawiłem ją do sprzedaży na forum internetowym - nikt nie chciał wziąć (ciekawe dlaczego)? Dopiero w wiadrze zobaczyłem jej prawdziwe rozmiary. 


W zamian dostałem zupełnie inny gatunek jeżowca (choć to nadal szkarłupień (fuj!)). Śmieciarz nie żądli. Zbiera muszelki, koralowy gruz oraz inne badziewie i nosi na plecach. Dziś podpatrzyłem, że włożył sobie na grzbiet nawet  małą rurówkę, która zresztą wydaje się być dość zadowolona z takiego rozwoju sytuacji. Śmieciarz nie ma temperamentu diademy. Porusza się z oszałamiającą prędkością 5 cm dziennie i systematycznie wyżera glony. Wygląda słodko.



Chociaż...Diadema trzy miesiące temu też wyglądała słodko... Mam nadzieję, że pewnej czerwcowej nocy Śmieciarz nie wylezie z akwarium i nie włoży sobie na grzbiet krzeseł w kuchni, by potem zostawiając mokry ślad na kafelkach w przedpokoju popełznąć do sypialni w poszukiwaniu jedzenia...

Muszę odstawić Kinga. Choć ta scena bardziej pasuje do Koontza.


piątek, 28 lutego 2014

Zwierzę to, czy seks - kanapa?

Myślę, że już w połowie dzisiejszego tekstu przynajmniej kilku moich czytelników uzna, że jestem nienormalny. No ale umówmy się, że Radioaktywna Rafa nie jest też tradycyjnym blogiem poświęconym akwarystyce morskiej.

Kiedy jest pobudzony wygląda dumnie. Wyprężony, pełen energii, nabrzmiały wręcz. Jest lekko różowy i potrafi dość szybko zareagować na dotyk wyprężając się gwałtownie. Lubi być głaskany... Czasem jednak flaczeje i wygląda żałośnie...

Powyższy opis może czytelnikowi skojarzyć się tylko z jednym. Oczywiście z ukwiałem  Entacmaea Quadricolor. To fascynujące zwierzę - drapieżnik, ochroniach i burdel w jednym.


Generalnie akwaryści równie silnie kochają jak i nienawidzą Quadri. To ukwiał niezwykle dekoracyjny, zmieniający non-stop kształt i odcień. Jego macki mogą być długie (co często oznacza komunikat "karm mnie!"), albo bąbelkowate, czemu zresztą zawdzięcza swoją angielską nazwę "Bubble Aenemone". Tak sobie myślę, że gdyby ktoś wszedł do salonu akwarystycznego w Polsce i poprosił o "ukwiał bąbelkowy" sprzedawca spojrzałby na niego dziwnie. Ale z drugiej strony umówmy się, że podobnie jak w sklepach z elementami elektronicznymi pracują tam często ludzie o skrzywieniu lekko autystycznym, którzy patrzą dziwnie na wszystkich klientów i najlepiej dogadują się ze skrzydlicami i ukwiałami właśnie. W każdym razie Quadri doskonale komponuje się w zbiorniku i wspaniale kontrastuje np. z zieloną Euphyllią. Niestety, bywa również upierdliwy.

Entacmaea Quadricolor najwyraźniej posiada zdolności telepatyczne - potrafi odczytywać intencje akwarysty i postępować dokładnie odwrotnie. Przykład: jeśli znajdziemy w zbiorniku miejsce dla naszego Quadri, kupimy go za 280 PLN i umieścimy go na pieczołowicie przygotowanym kawałku skały możemy być na 110 procent pewni, że ukwiał nas oleje, przecwałuje na swojej szerokiej, lepkiej, trującej nodze po innych ukochanych koralowcach i wlezie za najdalszy, najciemniejszy  i najmniej widoczny kawałek skały z tyłu akwarium. Przy czym co jakiś czas będzie wystawiał macki, żeby parzyć co się da. Jeśli przykleimy go do skały "kropelką" odklei się następnego dnia. Jeśli w desperacji przybijemy go igłą strzykawkową do skały- podzieli się na dwa ukwiały, które pójdą w dwie różne strony parząc dwie różne grupy koralowców. Po co więc trzymać to świecące, chodzące gówienko w zbiorniku? Cóż...jeden obraz wart jest tysiąca słów:


Quadricolor i błazenki żyją w naturze w symbiozie. Ukwiał daje błazenkom bezpieczeństwo (są uodpornione na jego jad), a one przynoszą mu za to od czasu do czasu jedzenie. Nie oznacza to, że kupując ukwiał i błazenki od razu zobaczymy wzruszające sceny rodem z "Gdzie jest Nemo".


Błazenki urodzone w niewoli (a te dominują w sklepach) często olewają ukwiał. Wiedzą, że i tak są bezpieczne. W sumie mają rację - wszakże rzadko ludzie hodują w akwariach orki i rekiny - żarłacze. Moje dwa błazenki właśnie pochodziły z hodowli i świeżo wpuszczony do akwarium ukwiał (przemieścił się jedynie na odległość 4 cm, co oznacza, że jest telepatycznym impotentem) nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Prosiłem. Błagałem. Zachęcałem i groziłem. Bez skutku. Błazny nie chciały się miziać z ukwiałem.  Wreszcie na jakimś amerykańskim forum wyczytałem, że czasem skutkuje przyklejenie do szyby akwarium zdjęcia błazenków w ukwiale, co może sugerować rybom w środku odpowiednie zachowanie. I choć generalnie amerykańscy akwaryści morscy to idioci (niektórzy wkładają do zbiorników plastikowe koralowce i modele wraków galeonów) to rozwinąłem twórczo ich pomysł. Na kilka dni ukradłem mojemu dziecku tablet, przymocowałem go do szyby i ustawiłem tak, by odtwarzał rybom w środku zapętlony film z błazenkami wpływającymi do ukwiała. I co?

Nic. Albo błazny były tępe, albo miały kiepski wzrok i pływały nadal w innym kącie akwarium. Z pomocą przyszedł mi przypadek. Pewnego dnia jeden z błazenków wyskoczył z akwarium. Było mi go żal, bo był ze mną od samego początku. Następnego poranka znalazłem na podłodze drugiego. I choć wciąż byłem w żałobie pojechałem do Akwa Świata po nową parkę. Miałem szczęście. Właśnie przyszła dostawa z Fiji, a w niej błazenki, które jeszcze kilka dni wcześniej pływały w prawdziwej rafie. Przyniosłem je do domu, wpuściłem do akwarium, poszedłem wyrzucić niepotrzebną już foliową  torebkę, a gdy wróciłem...




Błazenki uwielbiają ukwiał. Miziają się w nim i z nim. To radosny trójkąt, któremu pikanterii dodaje fakt, że błazenki są dwupłciowe. Zmieniają płeć w zależności od aktualnych potrzeb stając się samcem bądź samicą. W moim przypadku baba okazała się być tym większym błazenkiem. Natychmiast wywaliła samca z ukwiału gryząc go po płetwach i wpuszczając do środka tylko na czas kopulacji. W nocy biedak musi spać w innym kącie akwarium. Czasem wygląda to dziwnie, bo błazenki kochają się nie tylko ze sobą, ale także lubieżnie ocierają się o ukwiał. Czy jeśli napiszę, że wszystkiemu przygląda się siedząca na skale krewetka, która kręci wąsa, to przegnę?



Pomówmy więc o jedzeniu. Quadri posiada zooxantele, czyli bakterie robiące jedzenie ze światła, ale lubi też wrzucić na ruszt coś konkretnego. W naturze jest to często jakaś ryba, albo wręcz błazenek, który nie był na tyle mądry, by uodpornić się na jad (co wymaga dość długiego delikatnego pocierania ciałkiem o ukwiał). W akwarium raz w tygodniu można ukwiałowi rzucić mrożoną krewetkę. Samo pożeranie nie jest może fascynujące, ale już proces wydalania... udało mi się go zarejestrować aparatem robiącym jedno zdjęcie na sekundę. Szczerze mówiąc myślałem, że mój ukwiał umiera, a tymczasem on tylko robił kupę...



Kochajmy ukwiały. To prawdziwe Dzieci - Kwiaty...



poniedziałek, 24 lutego 2014

Radioaktywna rafa, Sezon 2

A zatem powrót… po niemal roku.

Na początek mam dwie informacje: dobrą i złą.

Zła jest taka, że w czerwcu ubiegłego roku mój zbiornik pękł. Przez kilka miesięcy zostałem bez rafy, a zamiast pieszczącego uszy gurglania odpieniacza i uspakajającego nerwy szumu pompy obiegowej miałem w pokoju jedynie dźwięczącą Ciszę.

Dobra wiadomość jest taka, że przecież natura nie lubi próżni.

Ale po kolei:

Muszę być szczery. Przecież uczę moich studentów, że mają pisać swoje dziennikarskie blogi z serca, więc jako drogowskaz pokazujący Odpowiedni Kierunek nie mogę kłamać. 8 czerwca 2013 roku przytruchtałem do domu z paczką pod pachą. Była w niej nowiutka ledowa lampa do akwarium. Świetlówki mnie już wkurzały, nie można było regulować w nich jasności, a przecież koralowce niczym romantyczne dziewczęta w wieku lat siedemnastu - uwielbiają wschody i zachody słońca. Nie mówiąc o blasku Księżyca (który zresztą ta lampa również symuluje). To był sensowny zakup (choć moja Druga Połowa miała odmienne zdanie na ten temat co zresztą dość umiejętnie zamaskowała).



Maxspect Nanoreef 60W to wspaniałe, niezwykle smukłe urządzenie, które przymocowuje się do tylnej ścianki akwarium za pomocą dwóch śrub. Zanim przystąpiłem do pracy postanowiłem zrobić swoim koralowcom ostatnie zdjęcie ze starym oświetleniem. Nie przypuszczałem, że fotografuję akwarium naprawdę OSTATNI raz.

 

Kilka minut później zdjąłem świetlówki i założyłem Maxspecta. Trzymał się dobrze, ale na wszelki wypadek jeszcze dokręciłem śruby. A potem dałem się wyciągnąć mojemu sąsiadowi na piątkowe balety do centrum Katowic. W wirze zabawy, która dzięki korporacyjnym szczurom wypuszczonym z zagródkowych labiryntów na ulicę Mariacką wymknęła się nieco spod kontroli zapomniałem o akwarium. Późno w nocy, gdy samoloty już wylądowały i udało mi się już jako tako uprzątnąć łazienkę postanowiłem pójść do pokoju by popatrzeć na rafę. Akwarium jarzyło się pięknie w aktynicznym świetle.

Rano małżonka obudziła mnie zdaniem, którego obawia się każdy akwarysta

- kochanie, w pokoju koło akwarium jest mokro…

Pękła tylna szyba. Za mocno przykręciłem śruby lampy. Moja wina.

Kolejne trzy godziny zlewają się w mojej pamięci w jedno pasmo zamazanych obrazów. Walka z kacem i ratowanie czego się da. Telefon do zaprzyjaźnionego sklepu akwarystycznego z prośbą o przygotowanie tymczasowego lokum dla mojej trzódki . Nerwowe szukanie kluczyków do auta i szybka konstatacja, że przecież nie mogę wsiadać za kółko. Zdziwienie w oczach krewetek wrzucanych na szybko do wiader z Castoramy. Wielki wieloszczet wijący się pod skałką, którą właśnie podniosłem i moja spontaniczna reakcja na ten widok. Szmata. Droga do sklepu z przyjaciółmi trzymającymi między nogami chlupoczące wiadra. I powrót do domu, gdzie czekało na mnie smutne pęknięte akwarium.



Nawet przez sekundę nie miałem wątpliwości co do konieczności posiadania następnego zbiornika. Moja Szanowna M. zaskoczyła mnie tego samego feralnego dnia krótkim, lecz jakże miło brzmiącym dla mych uszu zdaniem

- Tylko tym razem to nie będzie jakaś mała popierdółka.

No i nie jest.



118 litrów i dobrych kilka kilogramów żywej skały. Masa różnych żyjątek, wiele z nich nie ma jeszcze imion.

Jednocześnie zbiornik ów intryguje mnie, bo to co codziennie oglądam na rafie i jest ponoć naturalnym porządkiem rzeczy w przyrodzie mogłoby przerazić niejednego strażnika moralności. Jeśli pewna posłanka (swoją drogę jedna z moich ryb jest strasznie do niej podobna) wojuje z gender z przedszkolach to ciekawe co powiedziałaby patrząc przez trzy minuty na moje akwarium. Wymienię rzeczy tylko najbardziej oczywiste:

- Orgia zmiennopłciowych osobników w różowym ukwiale kurczącym i prostującym z rozkoszy wypustki,

- lubieżna gimnastyka rozgwiazdy bez żadnego zahamowania przezentującej swoje organy płciowe,

- ryby rzucające się na wstrzykiwany do zbiornika sfermentowany płyn.

- kempy (przepraszam, kępy) wodorostów pełnych jajeczek niewiadomego pochodzenia.

To wszystko czeka na Was, drodzy czytelnicy w nadchodzących tygodniach…



niedziela, 5 maja 2013

Dzwonnik z Tauzena

Dziś będzie o rybie brzydkiej, ale i fascynującej. Zresztą, jak wiadomo, brzydota jest czymś co trudno sprecyzować. A i kanony piękna się zmieniają. Weźmy na przykład taką Mae West. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych jej zdjęcia młodzi Amerykanie płci męskiej wieszali nad swoimi łóżkami od Alcatraz po Rammstein. Jej imieniem nazwano nadmuchiwane kamizelki, które uratowały od utonięcia wielu pilotów w czasie II wojny światowej. A jak wyglądała ta Piękna Mae? Hm.

Coś co kiedyś było piękne dziś jest co najwyżej przeciętne. Nawiasem mówiąc powyższa fotografia w 1927 roku uchodziła pewnie w swoich czasach za zdjęcie pornograficzne. Chociaż wygolona pacha Mae zasługuje na uznanie za odwagę, bo wówczas musiano do tego celu pewnie używać brzytwy... Ale co ciekawe zasada "piękne kiedyś - brzydkie dziś" działa także w drugą stronę. Na przykład Quasimodo. W latach trzydziestych widzowie, którzy się wybrali na "Dzwonnika z Notre Damme" odwracali od ekranu z obrzydzenia wzrok. A jak my dziś patrzymy na Quasimodo? 
Piękny nie jest. To fakt. Ale żeby odpychał? O wiele bardziej odpychający jest Sylwester Stallone w finałowej scenie "Rocky'ego II":


A Tom Cruise za pocałunek którego miliony kobiet skoczyłyby w ogień lub co gorsza zostały scjentolożkami? W Vanilla Sky traci sporo ze swej chłopięcej urody...
W tym kontekście poczciwego Quasimodo można nazwać co najwyżej  "brzydalem". Nawiasem mówiąc koleżanka po zobaczeniu w kinie "Vanilla Sky" poszła po seansie do kasy i zażądała zwrotu pieniędzy za bilet mówiąc, że "przecież zapłaciła za zobaczenie ładnego Toma Cruise'a".

Jak wspomniałem mój salarius to brzydal. Po raz pierwszy zobaczyłem go w zaprzyjaźnionym sklepie akwarystycznym. Już wtedy przyciągnął moją uwagę. I strzeliłem mu dwa zdjęcia. 


Nieco później w moim akwarium pojawiła się nowa generacja glonów. France nie dawały się łatwo eksterminować szmatką. Włosiaste, obrzydliwe gluty przywierały do skały z całej siły i każdego dnia było ich więcej. Po krótkiej wymianie maili z zaprzyjaźnionym hodowcą dowiedziałem się, że Salarius żywi się właśnie takimi glonami i bez problemu rozwiąże mój problem. Na moje pytanie, czy problemu owego nie można by powierzyć komuś ładniejszemu Szymek odparł poważnie: "Można by było. Kup sobie dolabriferę." Nazwa była rodzaju żeńskiego i brzmiała ładnie, więc spodziewałem się czegoś takiego:


Niestety, ujrzałem w Googlach zgoła inny obraz. Dolabrifera to morski ślimak wielkości pięści dorosłego człowieka. A! I rzeczywiście wyróżnia się wyglądem na tle innych mieszkańców rafy. Wyjątkowo nieatrakcyjnym kolorem. W dotyku przypomina natomiast odpustowego, glutowatego pająka, którym się rzuca o szybę i który powoli staczając się pozostawia po sobie tłusty ślad niezawodnie doprowadzający do szału matkę/żonę/kochankę (niepotrzebne skreślić)



A zatem wybór pomiędzy salariusem, a dolabriferą przypominał wybór między kiłą, a rzeżączką. Wybrałem Salariusa. I szybko przekonałem się, że dobrze zrobiłem. Ślimak wlecze się po akwarium, je i sra. Jego interaktywność jest co najmniej dyskusyjna. Tymczasem Quasimodo patrzy. Tak - patrzy. Właściciele Salariusów często twierdzą, że to nie oni obserwują te ryby, lecz jest dokładnie odwrotnie . Mój Quasimodo uwielbia opierać się torsem o kolonię zoanthusów i traktując je jak parapet, po prostu wygląda przez okno, jak czyni to wiele psów w śląskich familokach:

I choć zabrzmi to może nieco dziwnie, z oczu Quasimodo bije inteligencja. Może to zwyczajna biologia, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pewnego dnia mój Salarius nagle coś do mnie powie wypuszczając z pyska bańki powietrza. 

Ryby te mają jeszcze jedną ciekawą cechę - otóż niczym kameleony potrafią poruszać niezależnie od siebie gałkami ocznymi i tak jak one umieją dostosować do otoczenia swoją barwę:
Quasimodo właściwie nie pływa. To znaczy oczywiście przemieszcza się przy pomocy płetw, ale nie po to by unosić się w toni niczym błazenek. Salarius najbardziej lubi siedzieć, albo leżeć. Również w cieniu parzących ramion euphylii:
No i najważniejsze: w ciągu zaledwie dwóch tygodni Quasimodo rozprawił się z większością glonów. W niektórych miejscach swojej działalności pozostawił znaki wyglądające niemal dokładnie jak ślady po szmince na policzku. Zadziwiająco ludzki jest Quasimodo... kto wie, może wśród splątanych ramion euphylii chowa napisane płetwą sonety?




niedziela, 24 marca 2013

Londyńska mgła i miłość do Alfy Romeo

Znajomy wędkarz wyznał mi kiedyś: "Gdyby to łowienie mnie tak nie odprężało jak ja bym tym pierd....ął! Z prowadzeniem akwarium morskiego jest chyba podobnie. Sam nie wiem komu polecić to hobby. Flegmatyk i leń mógłby się sprawdzić nieźle, bo w dobrze założonym zbiorniku nie należy zbyt często grzebać. Więcej - podobno większość kłopotów z akwariami morskimi bierze się z niecierpliwości ich posiadaczy, którzy ciągle coś w środku zmieniają, ustawiają, poprawiają i dodają. Z drugiej strony jeśli coś się w zbiorniku (szczególnie mniejszym, takim jak mój) chrzani, to w przypadku rafy dzieje się to nader gwałtownie i czasem szybka reakcja jest konieczna.

A zatem odpowiedzmy sobie na zajebiście ważne pytanie: rafa w domu relaksuje czy frustruje?

Chyba jedno i drugie.

W piątek kupiłem nowy piasek do akwarium. Stary był zagloniony i jak na mój gust zbyt drobny. Radość z nowego zakupu wypełniła mnie po brzegi...Podobnie jak mgła moje akwarium po wsypaniu piasku.

Jak się okazuje dzięki akwarium można sobie zafundować na biurku nie tylko kawałek indonezyjskiej rafy, ale również klimat wiktoriańskiego Londynu. Zerkałem nawet bojaźliwie przez szybkę szukając znajomej sylwetki Kuby Rozpruwacza...
Zamiast niej dostrzegłem nieco zdziwione wachlarze rurówek, którym najwyraźniej mgła się spodobała...
Przez kolejne godziny chodziłem wściekły na cały świat. Tylko idiota nie przepłukuje piasku przez wsypaniem go do akwarium. Ale wieczorem mgła się podniosła i ... wyjrzał aktyniczny księżyc w blasku którego kąpał się (dosłownie) nowy koral.


Jest piękny. Nie mogłem oderwać wzroku od falującego, fosforyzującego poletka. 

Podsumowując: akwarystyka morska jest jak miłość do Alfy Romeo. Generalnie czujesz wściekłość, bo większość czasu spędzasz u mechanika. Właściwie to widujesz go częściej niż własną żonę, wiesz jaką kawę pije i po ilości smaru za jego paznokciami bezbłędnie odczytujesz jego nastrój. Ale czasem, bardzo krótko, wszystko działa i wtedy... jesteś w niebie. Tak własnie mam z moją rafą. A sklep akwarystyczny w którym się zaopatruję poznałem nader dobrze. Byłem tam nawet w toalecie (miałem wrażenie, że w każdej chwili może mnie ugryźć w dupę barakuda). Znam pracownika i właściciela na tyle dobrze, że pozwalają mi tam czasem wtargnąć z aparatem (nie do toalety) i robić zdjęcia swoim zwierzętom. Oto efekt ostatnich łówów:
 Mała rozgwiazda zwana starletką. I pomyśleć, że niektórzy karmią nimi krewetki...
Krab z półprzymkniętymi, nader ludzkimi oczami...
 Kolejna starletka zrywająca się do lotu...
 ...ale tak naprawdę pełznąca po szybie.
 Morskie zwierzę przypominające pustynnego czerwia. A tymczasem to tylko jedna łapa rozgwiazdy.
 Koralowiec. Po prostu koralowiec.
 Rurówki grubości palca.
 Nieśmiały krab wkładający na siebie wszystko co znajdzie w akwarium. Czyli morska wersja Wiedźmy Ple-Ple.
 I jeszcze jedna starletka machająca mi łapką.
 Ryba. Zdjęcie popsuła mi brudna szyba.
 Toaleta w sklepie. Żart.
 Te kolory są prawdziwe. I naprawdę odbijają się w bąbelkach.

Na koniec prośba: Kochani Czytelnicy mojego bloga - komentujcie, komentujcie i jeszcze raz komentujcie. Dzięki Wam będę wiedział w którą stronę iść :)

niedziela, 17 marca 2013

Romeo i Julia zdechli z pragnienia.

Miłosna historia opisana przez Szekspira inspiruje i wzrusza po dziś dzień. Jest również doskonałym materiałem na musical. Bardziej lub mniej udany oczywiście. W przypadku "West Side Story" możemy mówić o sukcesie, choć nie polecam oglądania filmu z 1961. Zestarzał się dużo bardziej spektakularnie niż Don Johnson. Z kolei "Romeo i Julia" z 1996 roku może się podobać...oczywiście jeśli będziemy mieć świadomość, że przez kolejne dwie godziny będziemy oglądać Leonardo Di Caprio mówiącego wierszem. W sumie to gorsze niż śpiewająca Nicole Kidman w "Moulin Rouge".
A jednak opowieść o czystej miłości dwojga ludzi, którzy nie mogą być razem, bo urodzili się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie nadal przemawia do naszej świadomości.

I dlatego moje pierwsze dwa błazenki nazwałem imionami Romeo i Julia.

Nie wiedziałem jak bliski jestem prawdy. Nie był to ani odpowiedni czas ani miejsce.

W 2003 na ekranach kin ukazał się film animowany "Gdzie jest Nemo?", który za jednym zamachem uratował od bankructwa podupadający koncern Disneya, uczynił ze Steve'a Jobsa (wówczas współwłaściciela studia animacji Pixar) multimilonera , a z błazenka najpopularniejszą morską rybę akwariową. I nic dziwnego, bo Nemo czy wesoły, czy wściekły sympatyczną mordę ma.



W ubiegły weekend kupiłem dwa błazenki. Niestety, kiedy wpuściłem je do akwarium trochę się rozczarowałem, bo jednak różniły się od kreskówkowego Nemo. Nie chciały ze sobą rozmawiać poruszając ustami, w których ku mojemu zaskoczeniu nie było zębów. Poza tym miały zwykłe rybie pyszczki, a kiedy podtykałem im pod nos pierwszą stronę "Wyborczej" nie chciały podpłynąć do szyby, żeby trochę poczytać. A przecież w filmie umiały nauczyć się na pamięć adresu w Sydney wypisanego niechlujnie flamastrem na masce do nurkowania...

Jak miało się okazać nie wiedziałem innych ważnych rzeczy o błazenkach.

Miliony Nemo poświęciło życie (w właściwie ich życie zostało poświęcone przez kogoś nadzorującegobadania w laboratorium) by udało się stworzyć gatunek przeciwpancerny - taki którego nie trzeba odławiać prosto z rafy, tylko wyhodować w niewoli jak krowę Mućkę. Takie są właśnie błazenki dostępne w sklepach zoologicznych - kuloodporne. Wróćmy do filmu, na którym wyraźnie widać jak Nemo i jego Tata wielokrotnie zmieniają otoczenie - są w morzu, w akwarium, potem w dziobie pelikana... i znowu w morzu.  Uznając, że moja parka zniesie wszystko niczym gupik żyjący w klozetowym syfonie wrzuciłem błazenki prosto do baniaka nie bawiąc się w aklimatyzowanie ich, to znaczy stopniowe wlewanie do woreczków, w których przyjechały wody z akwarium. Było "chlup" i już.

Początkowo Romeo i Julii się podobało. Ryby jadły, pływały, goniły się. Niestety, kilka godzin później stały się bardziej statyczne i trzymały się blisko powierzchni. Rano znalazły się jeszcze wyżej. W rybim niebie. Po raz kolejny okazuje się, że trzeba czytać. NIGDY nie można ŻADNEGO stworzenia tak wrzucać do akwarium morskiego, bo w ten sposób fundujemy mu szok osmotyczny. Zesolenie wody w sklepie różni się z reguły od tego jakie mamy u siebie w baniaku. U mnie różnica była spora Skutkiem szoku jest porażenie gruczołów odpowiedzialnych za przyswajanie wody i ryba ... umiera z pragnienia w akwarium pełnym wody.



Romeo i Julia zginęli z moich rąk. Pocieszam się, że chociaż może nie była to nieszczęśliwa miłość. Pewnie nie zdążyli się dobrze poznać. A może to była to Roma i Julian?  A może co gorsza Romeo i Julian? I właściwie dlaczego "co gorsza"? Nie, w temat związków partnerskich na tym blogu nie wejdę.


poniedziałek, 4 marca 2013

Rafowe mandingo

Walka na śmierć i życie. Spocone ciała obejmujące się w śmiertelnym uścisku. Chyba najmocniejsza scena najnowszego filmu Quentina Tarantino "Django"
Zwycięzca może być tylko jeden. Ten, kto pokona przeciwnika dostanie w nagrodę młotek, którym będzie musiał rozwalić łeb przeciwnikowi. Ale za to otrzyma go z rąk samego Leonardo di Caprio:
Widziałem "Django" już dwukrotnie, lecz nie przypuszczałem, że pewnego dnia zobaczę taką walkę na własne oczy. A zaczęło się dość niewinnie.

Tak dobrze jeszcze nie było. Poważnie. Brak glonów, przejrzysta woda, szczęśliwe korale, rozwinięte rurówki - po prostu słonoakwaryjny Eden. Aby położyć wisienkę na szczycie tego tortu, postanowiłem dokupić drugiego kraba. Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że kiedyś w akwarium mieszkał  Reksio, który został zamęczony przez innego kraba - Bercika. Pomyślałem sobie, że tak naprawdę Bercik nie jest z natury zły, że drzemie w nim pierwiastek dobra, że nie jest inkarnacją Hitlera. 

Myliłem się. Kiedy umieściłem w w zbiorniku kolejnego pustelnika - o imieniu świadczącym o niewątpliwej inteligencji i kreatywności właściciela - Reksio II, Bercik pojawił się znikąd i natychmiast ruszył w stronę biedaka przebierając szybko odnóżami i kłapiąc szczypcami. 


Widziałem już różne rodzaje powitań. To należało do najgorętszych. Bo witającemu bardzo zależało do dojściu do deseru, czyli wydarciu Reksiowi II jego muszli. To prawda, Reksio II ma domek ładny i większy niż Bercik. Ale sam też jest większy. Byłem pewien, że odgoni upierdliwca. A tymczasem nowy krab w akwarium okazał się równie dupowaty jak jego poprzednik. Schował się do skorupy. A Bercik robił wszystko, by go z niej wyrwać, zamordować i obrabować. 


Walka na śmierć i życie trwała cały wieczór i noc. Wielokrotnie próbowałem rozdzielić towarzystwo, ale Bercik z uporem maniaka wpijał się w muszlę Reksia II. Ostatni raz taki amok w oczach widziałem podczas uroczystego otwarcia Zary w Silesia City Center. Na nic zdało się transportowanie Reksia na szczyt skały. Bercik wspinał się na nią w tempie godnym Krzysztofa Wielickiego i natychmiast strącał swoją ofiarę w przepaść, a potem zbiegał do niej i wpychał wygłodniałymi ruchami szczypce w nie swoją muszlę. Moja żona stwierdziła, że "widocznie natura tak chce". Gówno prawda. Drugiego dnia po południu wpadłem na pewien pomysł i stałem się dla Reksia tym kim Dr Schulz dla niewolnika Django. Przecież moje akwarium ma jeszcze jedną komorę w której pracuje odpieniacz! Miejsca nie ma w niej może zbyt wiele, ale dla kraba wystarczy. Żarcia ma tam pod dostatkiem, a przynajmniej zostawi w spokoju Reksia II. I tak Bercik trafił do karceru.
Jeśli ktoś szuka kraba na dnie to nie docenia Bercika. Cholernik postanowił wydostać się z pierdla czepiając się czarnego silikonu. I doszedł całkiem wysoko. Nie sądziłem, że krabia morda może wyrażać złość i determinację. Dopóki nie zrobiłem zdjęć makro:


Jestem z siebie dumny, że nie poszedłem na łatwiznę i nie podałem zwycięzcy młotka. Nie będę też dręczył Bercika w kazamartach po wieczność. Za dwa tygodnie przełożę go z powrotem na rafę. Do tego czasu Reksio II powinien przyjść do siebie. A jeśli nadal będzie dupowaty... no to cóż...niech wygra lepszy.